Pomimo wszystko…

Na początku bloga napisałam, że z Bogiem trzeba iść pomimo zawirowań i trudności. I tak jest. Tego chcę i potrzebuję. A nawet wtedy jeszcze bardziej trzeba wołać do Niego. Oddawać to co boli. To główny i najważniejszy „sposób”, nawet jak niewidoczny, niesłyszalny i nie rozwiązujący momentalnie problemów. W życiu bywają traumatyczne sytuacje, na które w danym momencie nie ma rozwiązania. Są uczucia rozpaczy, bezsilności i niewytłumaczalnego lęku. I nie będę pisała żadnych „złotych rad”. Czasem nawet czas bywa słabym lekarstwem. Pomimo tego zawsze trzeba zdobyć się na ten wysiłek, żeby zawołać do Boga! Wezwać Jego Imienia. Jeśli sytuacja jest dramatyczna i wydaje się, że gorzej być nie może to wtedy człowiek liczy na cud. Na Boga. Ostatecznie zostaje wiara. A dusza nie umiera. Po śmierci każdy problem będzie wyglądał inaczej. Ten świat może się zawalić, ale świat Boga jest wieczny. Dlatego wiara jest fundamentem, pomostem i skałą. Piszę to na podstawie własnych doświadczeń i dlatego ośmielam się to przekazywać. Oddać siebie Jezusowi. Wierzę, że On będzie pamiętał każde nasze zawołanie.

Czasem nawet w morzu smutków jest jakaś jasność. Trzeba ją zobaczyć i chcieć dostrzec te małe promyki dobrych chwil. To może być chwilowe oderwanie, jak choćby wyjście na spacer, rozmowa z sąsiadem, słońce. Skierowanie myśli na drugiego naprawdę potrafi oderwać, przypomnieć, że są inni ludzie, też mają problemy. Czasem nasze myśli kierują się w inną stronę, jakby mózg chciał pomóc i przynieść ulgę. Potem znów wraca problem… Ale jeśli potrafimy zająć się czymś innym, to znaczy, że coś jeszcze nas trzyma! Że są inne sprawy, ludzie, zajęcia, hobby, praca, pomoc. Wszystko jest płynne, zmienia natężenie, ciężkość.

Zdarzyło mi się w życiu czuć przeogromną pustkę, wręcz rozpacz. W tamtym momencie myślałam, że już nic mi nie pomoże, wszystko stracone i że nic nie będzie w stanie wypełnić tak ogromnej luki, a ból nigdy się nie skończy. Dziś widzę, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. I chociaż pojawiają się sytuacje trudne, które dotykają mnie i ściągają na dól, przypominam sobie, że przecież za ileś lat mogę zupełnie inaczej na to patrzeć co dziś mnie spotyka. Tak jak teraz patrzę na to co było kiedyś.

Trzeba szukać ratunku, póki jeszcze można, póki rozpacz i smutek nie zawładnie całym umysłem.

Znam momenty okropnego ciężaru i bezsilności, i niezmiernie doceniam te chwile, kiedy jest mi dane cieszyć się, kiedy nie czuję smutku…

Przykre sytuacje są nadal, chciałabym zmienić niejedną rzecz. Z drugiej strony, czy wtedy byłabym szczęśliwsza? Czy „trawa nie jest bardziej zielona tam gdzie nas nie ma?”.

Biorę krzyż i idę, czasem czołgam się albo wręcz pełzam jak wąż… Ale iść muszę, pomimo wszystko…

apostolowie

2 myśli na temat “Pomimo wszystko…

Dodaj komentarz